Mam znajomego, bo nie nazwę go przyjacielem, gdyż z tym
różnie bywało. Poznałem go u kolegi, gdzie krótko mówiąc coś tam opijaliśmy. To
było jakieś 3,5 roku temu. Jeszcze wtedy chodził krokiem normalnego człowieka. Można
było z nim porozmawiać. W miarę oczytany, i jak się okazało pochodzimy prawie z
tych samych stron, więc tematów wspólnych było sporo. Ale tylko do momentu gdy był
w miarę trzeźwy, potem to już było gorzej.
Nagłe napady szału właściwie bez powodu. Robiłem sobie coraz
dłuższe przerwy w kontaktach z nim. Z czasem widziałem go coraz rzadziej i nie
ukrywam, że zastanawiałem się co się z nim stało. W końcu ktoś mi powiedział,
że on już nie porusza się o własnych
siłach, chyba że z pomocą kogoś. Zebrałem się w sobie i odwiedziłem go. Otworzył
mi nie ogolony, czuć było przetrawionym alkoholem a w mieszkaniu smród że aż
mnie odrzuciło. Trząsł się jak osika. Pierwsze jego pytanie było, czy nie
mógłbym kupić „coś do picia”? ok. pomyślałem inaczej sobie nie pogadamy. Pytam się
co chce a on mi na to – dwa wina te najtańsze, po co tyle wydawać. Wróciłem z
browarem dla mnie i z tym jego zamówieniem. Rozmawiamy początkowo o wszystkim i
o niczym. W miarę jak się zaczął rozkręcać, opowiadał mi jaki on biedny, że
rodzina go wyrolowała z majątku. W tedy myślałem sobie, kurcze faktycznie
biedny facet, może pije, bo sobie z tym nie radzi? Po kilku takich sesjach moje
spojrzenie na jego zły los zaczęło się ugruntowywać. Alkohol jak serum prawdy. Wnioski
są takie, że rodzina i tak postąpiła fair w stosunku do niego. Załatwili mu
rentę, kawalerkę, dostaje obiady i pomoc z Mopsu. Jego siostra robi wszystkie
opłaty. Cała renta praktycznie zostaje na jego przyjemności. Tak sobie myślę,
że nie jedna osoba chciałaby być na jego miejscu, a jego rodzina postąpiła
roztropnie. Poznałem go na tyle iż wiem, że gdyby dorwał się do rodzinnego
majątku to pewnie do tej pory nie wiele by z tego zostało.